Krótka historia polskiego piractwa muzycznego

Żyjemy w dość ciekawych czasach, w których prawa autorskie przestają być abstrakcyjną konstrukcją prawną, a twórcy otrzymują coraz to nowsze narzędzia do zabezpieczania swoich uprawnień i egzekwowania należnych wynagrodzeń. Lata 90-te (zwłaszcza w kontekście dynamicznego rozwoju dzikiego kapitalizmu) były idealnym inkubatorem dla nie do końca legalnych praktyk rozwijającego się wówczas przemysłu fonograficznego.

Pocztówka z PRL-U



Początków fonograficznego piractwa w Polsce, należy szukać w latach 60-tych ubiegłego wieku. Wtedy to na rynek weszła pocztówka dźwiękowa – odmiana płyty gramofonowej, której nośnikiem była właśnie kartka pocztowa, zadrukowywana rozmaitymi grafikami (od znaków zodiaku, przez motywy ludyczne, aż po zdjęcia kotów czy samochodów), mieszcząca początkowo jeden, a w późniejszych latach maksymalnie dwa utwory. Warto w tym miejscu przypomnieć, że były to czasy, w których dobrej jakości gramofony były absurdalnie drogie, a płyty praktycznie nieosiągalne – zachodni rock’n’roll był uznawany za „produkt zgniłego kapitalizmu”. Wszechobecna cenzura oraz pragnienie obcowania z zachodnią kulturą doprowadzał do sytuacji, w której pocztówki, pomimo swoich ograniczeń technicznych, zaspokajały potrzebę poznania twórczości artystów spod znaku big beat’owej rewolty – z The Rolling Stones i Jimim Hendrix’em na czele.


Mechanizm był prosty, żeby nie powiedzieć chałupniczy. Wystarczyło nabyć tradycyjną kartkę pocztową, pokryć ją folią, a następnie umieścić na „specjalnym gramofonie”, który zamiast odtwarzać dźwięk, rysował rowki z zapisem analogowym. Źródłem muzyki były oczywiście audycje Radia Luksemburg – i tak, co w nocy można było usłyszeć w eterze, rano trafiało już na bazarowe stoiska. Nic dziwnego, że pocztówki dźwiękowe cieszyły się taką popularnością – w połowie lat 60-tych kosztowały około 18 zł za sztukę, natomiast pod koniec i w początkach 70-tych ceny wahały się już od 2,50 zł (pocztówki legalnie wydawane przez wytwórnie płytowe) do 5 zł (pocztówki pirackie).


Opisując historię polskiego piractwa fonograficznego nie sposób nie wspomnieć o magnetofonach szpulowych, ich następcach, czyli popularnych „Kasprzakach” oraz magnetofonach kasetowych M531S, produkowanych przez Zakłady Radiowe. W okresie późnego PRL „czyste kasety” odgrywały niezwykle istotną rolę. Brak dostępu do oryginalnych kaset czy płyt wykonawców spowodował, że powszechnym zwyczajem stało się kopiowanie kaset od znajomych oraz nagrywanie utworów prosto z radia czy z koncertu. Należy jednak pamiętać, iż cały czas poruszamy się po czasach, w których pojęcie „prawo autorskie” nie było znane – ustawa regulująca te kwestie weszła w życie dopiero w 1994 r., a praktyki, które dziś z miejsca zostałyby uznane za nielegalne lub co najmniej nieetyczne, wtedy były na porządku dziennym.


Transformacja



Okres przypadający bezpośrednio po upadku PRL-u, można śmiało nazwać czasem fonograficznej prosperity. Od wielkich wytwórni, nieśmiało stawiających pierwsze kroki w nowej Polsce, po bazarowych przedsiębiorców – wszyscy chcieli zarobić, wykorzystując mniej lub bardziej zgrabnie, otwarcie płynącą rzekę zagranicznych tytułów. W lata 1990-1993 szczyt popularności osiągnęły nieoficjalne kasety magnetofonowe. Można je było kupić na każdym kroku – giełdy, bazary, kioski, specjalnie do tego przeznaczone budki (jak np. te znajdujące się kiedyś na Placu Defilad w Warszawie), a ich dystrybucją zajmowały się wydawnictwa korzystające z braku regulacji prawno-autorskich. Taka a nie inna sytuacja była konsekwencją, wprowadzonej w 1988 r. Ustawy i działalności gospodarczej znanej szerzej jako „Ustawa Wilczka” – od nazwiska ówczesnego Ministra Przemysłu Mieczysława Wilczka. Regulacja zalegalizowała prywatną działalność gospodarczą, która od tego momentu miała funkcjonować według leseferystycznej zasady: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. I działała z pełną parą. Asta, GM Music, Boss Music Max Studio, Mag Magic, Music World, OK!, Orion, Takt – to nazwy dobrze znane kolekcjonerom kaset magnetofonowych.

Oczywiście, katalogi tych „wydawnictw” były eksploatowane bez uprzedniego załatwienia licencji, natomiast należy również podnieść, iż do 1994 r. – czyli do wprowadzenia do polskiego obrotu prawnego pojęcia „praw autorskich” – nikt takimi licencjami się nie przejmował, a rodzimi przedsiębiorcy zgarniali ogromne pieniądze. Wystarczyło zaopatrzyć się w „czyste” nośniki, ogarnąć poligrafię (ubogie, amatorsko projektowane okładki, o wkładkach z tekstami czy zdjęciach należy zapomnieć), a następnie piracki produkt przekazać do dystrybucji. Proste?

Ciekawie ten okres wspomina Krzysztof Kwiatkowski – prezes i współwłaściciel Takt-u czyli firmy, która przetrwała do tej pory i przekształciła się w legalnie działające przedsiębiorstwo. „Szczerze mówiąc, to mile wspominamy tamte czasy. Nie wiem czy wypada tak powiedzieć, ale to były dla naszej firmy dobre czasy. Było dużo mniej ograniczeń, rynek był chłonny, była bardzo duża konkurencja. Praktycznie w każdym mieście były tzw. kopiarnie. W całej Polsce było ich mnóstwo. Dowcip polega na tym, że w momencie zmiany prawa część z nich została po tej ciemnej stronie, część została zlikwidowana, niektórzy nie wytrzymali konkurencji — już takiej prawdziwej. Po tej jasnej stronie pozostały firmy największe. (…) Nie było prawa zakazującego takiej działalności, więc raczej trudno powiedzieć, że wydawnictwo Takt było nielegalne. Teraz to się nazywa piractwo, natomiast wtedy to była działalność gospodarcza.” [1]


Zmiany, zmiany…



Walka o przepisy zabezpieczające interesy twórców była niezwykle ciężka. Wszak „ograniczanie” przedsiębiorców „jakimiś wymysłami na temat własności intelektualnej”, nie były priorytetem wyznawców niewidzialnej ręki rynku i władz zachłyśniętych neoliberalnym modelem gospodarki. Wybitnie obrazuje to anegdota przytaczana przez Ian’a Haffey’a – szefa europejskiej komórki Międzynarodowej Federacji Przemysłu Fonograficznego (IFPI)[2], który przyjechał do Polski na początku lat 90-tych, aby rozmawiać o piractwie oraz o możliwości nawiązania formalnych kontaktów pomiędzy polskimi władzami a reprezentowaną przez niego organizacją. Haffey odwiedził Ministerstwo Kultury, jednak został odesłany do ówczesnego pełnomocnika do spraw integracji europejskiej, Jacka Saryusza-Wolskiego, który oświadczył, iż ma tylko 15 minut, a następnie miał stwierdzić, że sprawa praw autorskich nie jest dla rządu priorytetem. Przypomnę tylko, że działo się to w czasie, w którym nielicencjonowane nagrania zalewały polski rynek, generując ogromne zyski, których podział omijał uprawnionych autorów. W konsekwencji tych „rozmów”, amerykańskie Intellectual Property Association, wnioskowało o objęcie Polski sankcjami gospodarczymi. IPA stwierdziła również, że na polskim piractwie zarabia też ZAiKS. Pirackie wydawnictwa, które bez licencji dystrybuowały zagraniczne albumy, bardzo często podpisywały ZAiKS-owe umowy, zobowiązując się tym samym do wpłacania składek na konto tej organizacji.


Według szacunków IFPI w czasach, o których piszę powyżej, piractwo fonograficzne w Polsce osiągnęło zawrotny pułap 90% całego rynku. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że do wprowadzenia do polskiego ustawodawstwa przepisów prawa autorskiego, przyczyniły się głównie zagraniczne korporacje fonograficzne, które chciały prowadzić u nas legalne i przede wszystkim zabezpieczone interesy. Świadczyć o tym może fakt stopniowego przejmowania polskich, legalnie działających (bo takie oczywiście też były) wydawnictw, jeszcze przed rokiem 1994 r. Pomaton jeszcze w 1993 r. podpisał umowę z EMI (jego oficjalną filią stał się w roku 1995), Polton został wykupiony przez Warner Music (1994 r.), w Izabelin Studio inwestuje z kolei Polygram (1994 r.), a następnie Universal Music Polska (1998 r.). Nawet takie przedsiębiorstwa jak TAKT zaczęły dogadywać się „legalnymi” podmiotami, takimi jak Izabelin czy w późniejszym okresie niemieckie BMG. Niektóre firmy, które prawami autorskimi zbytnio się nie przejmowały, zaczęły rozumieć, że nie mają szans w starciu z wydawnictwami legitymizującymi swoją działalność odpowiednimi licencjami. Stąd też ciekawy proceder przekształcania profilu swojej aktywności na legalną dystrybucją. Zaplecze techniczne i logistyczne mieli – wystarczyło dogadać się z którymś z większych graczy i w spokoju, w zgodzie z nowymi przepisami, dalej zarabiać ogromne pieniądze.


Autor: Paweł Kowalewicz, prawnik w Fundacji Legalna Kultura
https://www.legalnakultura.pl/

[1] Źródło: https://www.pb.pl/takt-nie-bylismy-nigdy-piratami-105566
[2] Organizacja non-profit reprezentująca interesy przemysłu muzycznego z całego świata.

Fotografia: Wikipedia – Wikicommons